Ostatnimi czasy trochę przystopowałam z odwiedzaniem nowych miejsc, po części dlatego, że powracałam do tych gdzie już wcześniej byłam. Po części też dlatego, że niestety nie mam nieograniczonych funduszy, a codzienne jedzenie na mieście dało mi w zeszłym miesiącu po kieszeni. Niemniej jednak, nadal do niedawna pozostawało jedno miejsce, które chciałam odwiedzić bez względu na moje finanse. I był to Raj. Dosłownie raj.
Odkąd zobaczyłam w internecie kilka zdjęć wnętrza i przeczytałam kilka opinii na temat najlepszego w mieście pad thaia, odrazu wiedziałam, że muszę się tam wybrać. Dla tych, dla których pad thai niczego nie mówi, już spieszę z wyjaśnieniem. Pod tą tajemniczą nazwą kryje się tradycyjne danie kuchni tajskiej. Jest to smażony makaron z jajkiem i różnymi dodatkami oraz niezbędnymi składnikami - pastą z tamaryndowca i sosu rybnego. W tym miejscu mogę też wspomnieć, że absolutnie nie rozumiem zawrotnych cen tego dania, które spotykam w różnych miejscach, ponieważ to danie typowo z ulicznego straganu, robione raczej na szybko. Niemniej jednak idąc do Raju, nie kierowałam się portfelem a podobno zniewalającym smakiem.
Lokal odnalazłam bez problemu bo jest naprawdę magiczny od samego frontu. Natomiast po wejściu do środka poczułam się jak Anthony Bourdain poszukujący pysznego, lokalnego jedzenia z ulic Bangkoku czy innego nasyconego przeróżnymi smakami miasta Azji. Wielbiciele nowoczesnych, eleganckich wnętrz nie mają tam czego szukać. Na pozór jest chaotycznie i przypadkowo, jednak to właśnie stwarza klimat jak z innego kontynentu. Kolorowe krzesła z kilku różnych serii, tu kanapa, tam kilka stołków. Wykafelkowane ściany, na nich przyklejone zdjęcia-plakaty, gdzieś na półkach stoją marokańskie tadżiny. Pierwsze oględziny przypadkowego gościa - menu brak. Doinformowana jednak wiedziałam, że zdjęcia leżące na stołach nie są rozłożone przypadkowo, to właśnie ichnie menu. Na odwrocie zdjęć pocztówek znajduje się opis dania, które możemy zamówić. Ja bez zastanowienia zamówiłam słynnego pad thaia. Dla uzupełnienia płynów do zamówienia dołączyła lemoniada, która okazała się pyszna, no i według polecającej pani jest dodatkowo zdrowa. W lokalu nie było wielu gości, szybko więc otrzymałam swoje danie. Pierwsze wrażenie - super. Danie wygląda i pachnie świetnie. Trochę uwłaczam pad thai jedząc go widelcem, ale naprawdę średnio posługuję się pałeczkami. Zabieram się do konsumpcji i już pierwszy kęs przeniósł mnie do innego świata. Eksplozja smaków, świeżych ziół i przypraw. Nie jestem ekspertką, ale ten jest naprawdę jak żywcem wyjęty gdzieś z lokalnego baru z Tajlandii. Jednym słowem mega. Miałam zamiar napisać o tym miejscu po jeszcze jednej wizycie i spróbowaniu innego dania, ale jestem pod takim wrażeniem, że muszę się tym z Wami podzielić. Jeśli jesteście w Poznaniu i macie ochotę na chwilę przeteleportować się do jakiegoś egzotycznego kraju, to Raj jest odpowiednim miejscem. Przeniesiecie się bez problemu na kilku płaszczyznach, dzięki klimatycznemu wystrojowi i pysznej kuchni.
Kilka dni wcześniej skusiłam się na inną egzotyczną przekąskę, tym razem w zaciszu domowym. Dwie ulice od mojego mieszkania znajduje się restauracja KURO sushi, która oferuje zawrotną promocję dla zamawiających na wynos, bo aż -50% na wszystkie rolki. Nie jestem może jakimś wytrawnym łowcą promocji, ale dla mnie - sushimaniaka to okazja nie do przepuszczenia. Zamówiłam więc futomaki z rybą maślaną/tuńczykiem, sałatą, marynowaną rzodkwią i serkiem philadephia oraz klasyczne hosomaki z łososiem. Lekko ponad godzinę oczekiwania i sushi znalazło się na moim stole. Okazało się całkiem dobre, ale nie jestem obiektywna bo lubię nawet te paczkowane z supermarketów (bez porównania oczywiście z tym z restauracji, ale w biednych czasach wjedzie;). Jednak tak serio, smak w porządku ale nie było to najlepsze restauracyjne sushi jakie jadłam, a całości zdecydowanie nie pomagał sos sojowy w malutkich buteleczkach dodawany na wynos. Niestety nie zaopatrzyłam się w domową wersję butelkową, pozostała mi więc ta namiastka smaku sojowego. Poza tym było okej, chociaż po opiniach wyczytanych w internetach domyślam się, że gdzieś tam w Poznaniu czeka na mnie lepsza wersja tego przysmaku.
Pozostając w orientalnym klimacie, tym razem już nieco oszczędniej, odwiedziłam polecony przez kolegę bar chińsko-wietnamski Orient Express. Typowa chińska knajpka jakich wiele, jedzenie może trochę lepsze niż wszędzie, nadal jednak raczej nic specjalnego. Tego dnia trochę zmarzłam, dlatego na rozgrzanie zamówiłam zupę won ton z pierożkami. Nie jadałam jej wcześniej, dlatego nie wiedziałam, że połączenie rosołu z zupą miso to zupełnie nie moja bajka. Nie przepadam zbytnio za rosołem, a zupa miso mogłaby dla mnie totalnie zniknąć z powierzchni ziemi. Nie zniechęciło mnie to jednak do spróbowania drugiego dania, ryby w sosie słodko-kwaśnym. Tym razem danie trafiło bardziej w moje kubki smakowe. Ucieszyłam się, że tajemniczą rybą w cieście nie jest panga, a morszczuk i to całkiem smaczny. Jedynie tytułowy sos słodko-kwaśny mógłby być bardziej gęsty i w większej ilości. Tak czy inaczej za takie pieniądze spoko, nie oczekujmy cudów.
Koniec mojego pobytu w Poznaniu zbliża się małymi kroczkami, możliwe, że jest to ostatni (no, może przedostatni) post z tego miasta. Czekajcie jednak cierpliwie, bo jak wrócę do Szczecina, spróbuję na dobre rozkręcić bloga, no i wreszcie dodać coś bardziej od siebie. Zostawiam Was z taką myślą i obietnicą, życząc smacznego i dziękując za wszystkie odwiedziny! :)
kochana wracaj wracaj bo ja już sama nie wiem co i gdzie dobrego można zjeść w Szczecinie:) Post jak zawsze przejrzysty, klarowny, ciekawy i ze smakiem:)
OdpowiedzUsuń